..
Rowerem przez Amerykę

15 | 9412
 
 
2013-10-03
Odsłon: 771
 

17. relacja z HTC Author American Expedition 2013

 4.09.2013 - Coaldale - JCT 95/266
 Po 17km jazdy na wąskiej drodze bez pobocza jeden z samochodów wymijających mnie uderzył lusterkiem w moją rękę. Sporych rozmiarów camper z dużą prędkością nie zważając na moje bezpieczeństwo tylko świsnął dosłownie kilka centymetrów ode mnie a wystające lusterko zdążyło się złożyć. Oczywiście kierowca nie raczył się zatrzymać. Kilka minut po tym jak oceniłem sytuację i swoje obrażenia zdecydowałem się powiadomić policję. Brak zasięgu nie przeszkadzał w połączeniu się z numerem 911. Opisałem zdarzenie, miejsce i pojazd. Do miasta Tonopah było około 50km i prowadziła tylko jedna droga a ruch samochodowy rano na drodze 6 był naprawdę niewielki. Według mnie na tym odcinku łatwo jest namierzyć i zatrzymać dosyć charakterystyczny pojazd ale niestety policji z Tonopah się to nie udało. Z jednej jak i z drugiej strony wymijało mnie kilka wozów z napisem Sheriff i Highway Patrol jednak żaden z nich nie zatrzymał się. Ręką obolała i opuchnięta ale na szczęście nie złamana, przynajmniej tak mi się wydaję. Zapewne jutro będzie boleć bardziej, obym tylko nie miał problemów z trzymaniem kierowcy. Po południu dojechałem do Toponah. Miasto słynące z casyn, moteli i kopalń dookoła. Po krótkim odpoczynku i zatankowaniu wody do pełna ruszyłem do następnego oddalonego o 40km miasteczka. Dwie godziny walki z wiatrem później dojechałem do Goldfield. W jedynym czynnym barze ponowne uzupełnienie płynów. Oba miasteczka przez które dziś przejechałem usytuowane są na wzgórzach na które prowadzą długie lecz niezbyt strome pojazdy. Nocleg niedaleko miejsca o bardzo niebanalnej historii na skrzyżowaniu dróg 95 z 266 o nazwie Cottontail Ranch Club. Zainteresowanych zapraszam do google o więcej informacji o tym miejscu.

5.09.2013 - JCT 95/266 - Big Pine - 136km, 1800m w górę
Ciężki dzień z upałem, chwilowym brakiem wody i trzema stromymi przełęczami. W nocy kilka razy obudził mnie wyjący kojot. Rano wstałem tuż przez świtem i ruszyłem na zachód w kierunku miasteczka i przełęczy Lida. W Lida spodziewałem się przynajmniej uzupełnić zapasy wody jednak cała wioska to zaledwie kilka opuszczonych domów i zamknięta farma. Kilka kilometrów dalej na Lida Summit poprosiłem o wodę parę która zatrzymała się na zdjęcie przy tablicy tak jak i ja. Cały bidon wypiłem od razu. Pozwoliło mi to zjechać spokojnie do następnej kropki na mapie, Oasis. Wjechałem na farmę Oasis Ranch i gospodarz pozwolił mi nabrać tyle wody ile zdołałem uwieźć. Zimnej wody ze studni głębinowej wypiłem dwa bidony, trzeci już na spokojnie a kolejne trzy litry zapakowałem na rower mając nadzieję, że na tym co mam uda mi się przejechać dwie przełęcze i zjechać do Big Pine. Niezbyt wysoką ale za to stromą na 10% przełęcz Gilbert zrobiłem w godzinkę. Potem szybki zjazd do miejsca idealnie nadającego się na jezioro przez środek którego przechodzi długa, prosta droga. Trzeci podjazd na Westgard Pass najbardziej mnie zmęczył. Niesprzyjający wiatr i słońce z przodu wcale nie pomagały. Na przełęcz chciałem wjechać jak najszybciej aby zdążyć jeszcze zjechać do Big Pine przed zmrokiem. Westgard Pass to jedna z tych przełęczy na którą ma się ochotę wjechać i zjechać co najmniej kilka razy. Szczególnie zjazd do Big Pine wąskim, krętym i stromym kanionem oraz płaski szczyt przełęczy zapamiętam na dłużej. Niedaleko przełęczy znajduję się rezerwat Sosny Długowiecznej czyli najstarszych drzew na świecie. Niektóre z nich mają ponad 5000lat. Niestety nie miałem okazji wjechać do parku ponieważ pozostało mi niewiele czasu do zmroku. W miasteczku Big Pine zajechałem na stację i ochłodziłem się napojem z lodem za znalezione na drodze 0.75$. W końcu udało się trochę zaoszczędzić. Co dziwne amerykanie gubią najczęściej jednocentówki i ćwierćdolarówki. Nocleg obok miasteczka w namiocie na polu.

6.09.2013 - Big Pine - Whitney Portal - 98km

Kolejna ciepła noc i poranek. Niemniej poranna kawa za 1$ ze stacji smakowała wspaniale. Praktycznie do ostatniej chwili zastanawiałem się czy z Big Pine wjeżdżać na wysoką drogę do Glacier Lodge. Jak się okazało późnym popołudniem dobrze zrobiłem odpuszczając ten podjazd. Raz, że bym nie zdążył, dwa, że wspinaczka na Whitney Portal była naprawdę ciężka no i trzy, że trochę luzu przed jutrzejszym ważnym dniem jest wskazane. Z Big Pine przejechałem drogą 395 do Independence oraz dalej do Lone Pine gdzie czekał mnie spory podjazd do Whitney Portal. Po drodze rozładowała mi się bateryjka w liczniku i zaczęło uciekać powoli powietrze w tylnym kole. Z kupnem baterii nie miałem kłopotów tylko cena trochę wygurowana, nowej dętki nie udało mi się kupić więc na razie pozostałe dopompowywanie co kilka godzin. Jutro raczej nie będę jeździł tylko na nowo uczył się chodzić więc koło może poczekać. W Lone Pine odpocząłem dłuższy czas w FastFood, zrobiłem zakupy i trochę się najeździłem za permitem czyli pozwoleniem na wejście na M.W. przy okazji zwiedzając miasteczko. Musiałem się udać dwie mile na południe od Lone Pine gdzie znajduje się biuro parku w którym można uzyskać permit. Pozwolenie jest bezpłatne, trzeba tylko podać swoje dane i podpisać formularz. Z permitem dostaje się mały pakunek, jest to miniaturowa przenośna toaleta aby nie zanieczyszczać długiego szlaku na szczyt. Oczywiście załatwiając się do "toalety" na szlaku należy ją znieść z powrotem w dół i wyrzucić do odpowiedniego pojemnika o czym oczywiście zostałem poinformowany. Po 15:00 w ponad 40sto stopniowym upale zacząłem powolny podjazd do Whitney Portal. Jak sama nazwa wskazuje jest to miejsce w którym zaczyna się podejście na górę Whitney. Do pokonania miałem 20km z przewyższeniem ponad 1400m w górę z 1090m na około 2550m. Momentami nachylenie przekraczało 14-15% więc było naprawdę ciężko. Do końca drogi gdzie zaczyna się ścieżka trailowa dojechałem o 18:30. Jutro wcześnie rano z Whitney Portal atakuję Mount Whitney o wysokości 4431 metrów czyli do podejścia mam kolejne 1900m w górę na piechotę. Nocleg na polu namiotowym dla turystów bez pojazdu spalinowego niecałe 500 metrów od początku ścieżki.

7.09.2013 - Mount Whitney - 34km piechotą
Pobudka o 4:00, ze śpiworka z trudem wyszedłem o 4:10. Spakowałem namiot i udałem się do strefy piknikowej gdzie zostawiłem rower spięty z przyczepką. Wszystkie cenne rzeczy, dokumenty i pieniądze schowałem głęboko w sakwach. Sakwy z jedzeniem oraz torbę z kierownicy schowałem w specjalnych metalowych boksach tak jak informują znaki. Punktualnie o 5:00 spod znakiem Mount Whitney Trail gdzie wyruszyłem na długi spacer w kierunku najwyższego szczytu Kalifornii, Gór Sierra oraz całych USA poza Alaską w której oczywiście wyższy jest Mount McKinley (Denali). Jedyną trudnością w wejściu na Mount Whitney jest długość trasy oraz wysokość. Z tym drugim raczej problemów nie mam, do tej pory po USA jeździłem przecież do przełęczach i drogach niewiele niższych niż wysokość 4421m bo tyle właśnie mierzy M.W. Trasa z Whitney Portal na szczyt to około 22 mile czyli 34 kilometry w dwie strony z przewyższeniem 1900 metrów. Ścieżka trailowa jest zbudowana w taki sposób, że praktycznie jej większą część dało by się wjechać na rowerze czego oczywiście nie wolno robić :) Wejście na M.W. od strony Lone Pike to w większości wchodzenie po nawrotach tzw. Switchbacks których jest mnóstwo stąd też dlatego między innymi trasa na szczyt jest taka długa. Ani w Lone Pine ani w Whitney Portal nie udało mi się pożyczyć plecaka, postanowiłem więc wejść na ultra lekko. W ubraniu rowerowym z dwoma koszulkami z kieszeniami z tyłu. W środkowej butelka z wodą, po bokach aparat i smartfon a w worku foliowym jedzenie na cały dzień w którym dominowały produkty Sante tj. batoniki musli, wafelki bez cukru oraz bułki z masłem orzechowym. Od samego początku starałem się trzymać niezbyt szybkie ale równe tempo. Sukcesywnie wyprzedzałem ekipy które zaczęły wejście wcześniej ode mnie. Po dwóch i pół godzinie byłem już na wysokości 3600m a po kolejnych półtora według znaków do szczytu pozostało tylko 1.9 mili. Na wierzchołku Mount Whitney stanąłem po niecałych pięciu godzinach spaceru. Dzień wcześniej słyszałem rozmowy, że wejście i zejście zajmuje 14, 16 godzin a są też tacy co rozkładają zdobycie góry na dwa dni ze spaniem na jednym z dwóch miejsc namiotowych na szlaku. W pewnym momencie już sam zaczynałem wątpić czy uda mi się zdobyć szczyt przecież ostatni raz praktycznie chodziłem ponad dwa miesiące temu zdobywając inny najwyższy szczyt w Górach Skalistych - Mount Elbert. Trasa na tamtą górę była jednak znacznie krótsza i o mniejszym przewyższeniu. Na płaskim skalistym wierzchołku Mount Whitney znajduje się tylko mały schron, tablica informacja i kilka znaczników. Razem ze mną tego dnia wchodziło około 50 osób a drugie tyle znajdowało się na szczycie. Ze szczytu rozpościera się wspaniały widok na Park Narodowy Sequoia, dolinę z której zaczynałem podejście oraz wiele wysokich szczytów oddalonych o kilkadziesiąt kilometrów od Whitney. Tak jak się spodziewałem kłopoty zaczęły się podczas schodzenia. Mniej więcej po połowie dystansu w dół stopy oraz łydki coraz częściej domagały się krótkiego postoju. Pomimo łatwej drogi w dół zejście zajęło mi prawie tyle samo czasu co wejście i przy tablicy z której zaczynałem dzień ponownie zatrzymałem się o 15:00 czyli po dziesięciu godzinach. Po zmianie obuwia i chwili przerwy zjechałem do Lone Pine w poszukiwaniu noclegu. Najtańszy motel oferował pokój na prawie 80$ czyli zdecydowanie za drogo. Dowiedziałem się jednak, że w miasteczku jest hostel w którym postanowiłem zostać dwie noce.

8.09.2013 - Odpoczynek - 0km
Po wczorajszym spacerze dziś moje stopy i łydki zasłużyły na odpoczynek. Dzień spędzony w klimatyzowanym pokoju hostelowym w łóżku. Pisanie relacji, oglądanie filmów, przeglądanie zdjęć i planowanie dalszej trasy wypełniły cały wolny czas. Na krótki spacer zdecydowałem się tylko przed ósmą rano oraz po dziewiętnastej kiedy na zewnątrz nie było upału. Chodzenie boli więc dziś starałem sobie nie sprawiać za dużo bólu :)

9.09.2013 - Lone Pike - Ridgecrest - 162km
Wieczorem do hostelowego pokoju dołączyła dwójka turystów. Alan, który ma zamiar przejść całą ścieżkę traillową Johna Moura oraz Anu który jutro planuje wejść na M.Whitney. Przez większość dnia pokój miałem praktycznie tylko dla siebie co raczej nie zdarza się często w hostelu. Rano obudziłem się sam w pokoju. Nie wiem jakim cudem nie słyszałem dwóch wychodzących osobno osób :) O 8:00 kiedy biuro hostelu zostało otwarte zabrałem rower i ruszyłem na południe odpuszczając wjazd na 3000m niedaleko Lone Pine. Rano czułem nadal zmęczone nogi i lekki ból w stopach i łydkach. Trasa przez większość dnia prowadziła mnie lekko w dół ale z wiatrem z przodu. Od około 11:00 do 16:00 było bardzo upalnie a licznik pokazywał 40-41st.C. Zapewne w Death Valley do której zmierzam będzie jeszcze kilka stopni więcej. W okolicach miasta Ridgecrest zrobiło się głośno przez latające samoloty myśliwskie z pobliskiej bazy powietrznej. W mieście zrobiłem szybkie zakupy, chwilę posiedziałem przy WiFi w fastfoodzie i tuż przed zmrokiem rozbiłem namiot dosłownie tuż za Ridgecrest.

10.09.2013 - Ridgecrest - Johannesburg - 115km
Rano przed siódmą wróciłem do miasta na kawę i śniadanie. Potem kierowałem się drogą 178 na Trona skąd już niedaleko do Doliny Śmierci. Niestety tym razem mój plan pokrzyżowała powódź. Dziwne ponieważ nie widziałem żeby ostatnio padało tym bardziej na pustyni. Znaki informowały, że 19 mil dalej droga do Death Valley jest zamknięta. Wolałem nie kombinować w upale i rozczarowany grzecznie zawróciłem ze spuszczoną głową w kierunku Ridgecrest. 9 mil przed miastem zjechałem na skrót prowadzący na południe do dobrze mi znanej drogi 395. Być może spróbuję dojechać do Death Valley od strony południowo- wschodniej ale niestety to ponad 200 km więcej. Po drodze znów było głośno, amerykańskie myśliwce latały dosyć często a raz bardzo nisko i blisko mnie. Postanowiłem dojechać do wioski Johannesburg gdzie według GPS znajduje się stacja paliw. Droga prowadziła długimi prostymi, pustynnymi odcinkami lekko pod górę. Z prawie 500 wjechałem na 1100m. Do Johannesburga dojechałem przed 19:00 przy zachodzącym słońcu. Uzupełniłem zapasy wody, zmyłem z siebie trochę piasku i kurzu który chwilami sypał w oczy i tuż za wioską na bocznej drodze rozbiłem namiot. Przed spaniem zrobiłem jeszcze mały serwis roweru. Zmieniłem dętkę z której od kilku dni bardzo wolno schodziło powietrze oraz wyczyściłem i nasmarowałem napęd który ma już przejechane ponad 10000km.
 
 
 
KOMENTARZE
 
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
ZAPISZ
 


Archiwum wpisów
 

Pn

Wt

Sr

Czw

Pt

So

Nd